Środek i cel medytacji to tak naprawdę jedno i to samo. Nie próbujemy dotrzeć gdzieś indziej, lecz pracujemy nad tym, by nasza obecność tu, gdzie jesteśmy, była pełna. Nasze ćwiczenia z medytacji mogą z biegiem lat się pogłębić, ale tak naprawdę nie po to ćwiczymy. Nasza podróż do poprawy zdrowia to w rzeczywistości naturalny postęp. Świadomość, zrozumienie oraz zdrowie dojrzewają samodzielnie, jeśli tylko skupiamy uwagę na danej chwili i pamiętamy, że w życiu ważne są tylko chwile.
— John Kabat-Zinn
Poprzednia część omawiała medytację uważności w kontekście praktyki formalnej, a więc takiej, która wymaga wydzielonego miejsca i czasu, odpowiedniej postawy ciała i podąża za szczegółowymi instrukcjami dotyczącymi sposobu oddychania, skupiania uwagi itd.
Jeśli jednak poprzestalibyśmy na opisie praktyki formalnej, łatwo można by odnieść wrażenie, że medytacja to takie ćwiczenie czy rytuał, który jest całkowicie oderwany
od wymogów i realiów codziennego życia. Ot, człowiek raz na jakiś czas siada do medytacji, trochę się przy tym zrelaksuje i oderwie, albo i nie, po czym wraca do swojego “kieratu” spraw, obowiązków, zadań, zmartwień itp. Tak więc medytacja i codzienne życie wydają się być całkowicie różnymi, oddzielonymi od siebie światami. Nie raz słyszałem od moich pacjentów w terapii czy klientów w coachingu, na koniec ćwiczenia uważności podczas sesji: “To już? Szkoda! No tak, czas wracać do rzeczywistości.” A więc w mapie świata tych osób rzeczywistość to praca, obowiązki rodzinne, płacenie rachunków itp., ale medytacja rzeczywistością już nie jest. I według nich nie ma nic wspólnego z “prawdziwym” życiem. To jest dramat świata Zachodu.
Jaki zatem byłby cel medytacji, jeśli miałaby ona ograniczać się do pojedynczych sesji,
po których natychmiast o niej zapominamy i wracamy do codziennego, rozproszonego, a nawet chaotycznego i męczącego stanu umysłu ? Dobrą odpowiedzią na to pytanie jest metafora, jaką kiedyś usłyszałem od nauczyciela medytacji transcendentalnej (TM), wywodzącej się od Maharishiego Mahesh Yogi. Wprawdzie jest to inna forma medytacji, niż praktyka uważności znana w buddyzmie, ale sama metafora wydaje się być uniwersalnym opisem celu i sensu stosowania medytacji.
Otóż w dawnych Indiach barwiono tkaniny w następujący sposób: zamaczano tkaninę w naczyniu z barwnikiem, po czym wywieszano ją lub wykładano na słońce, aby wyschła. Ponieważ temperatura w Indiach latem przekracza 40 st. C, to taki materiał nie tylko błyskawicznie wysychał, ale przy okazji tracił kolor, a tkanina wyglądała jak przed tym zabiegiem. Wtedy namaczano go znowu i ponownie wykładano na słońce. Efekt był jak za pierwszym razem.
Czynności te powtarzano wielokrotnie, pozornie bez skutku, to znaczy materiał za każdym razem był “wypalany” przez indyjskie słońce i wracał do barwy wyjściowej. Jednak doświadczeni rzemieślnicy wiedzieli, że proces ten trzeba kontynuować. Po odpowiednio wielu powtórzeniach, wreszcie kolor wysuszonej tkaniny zaczynał różnić się od początkowego. Po każdym kolejnym namoczeniu i wysuszeniu stawał się coraz bardziej nasycony. Praca kończyła się wtedy, gdy barwa materiału po wysuszeniu nie różniła się już od tej po namoczeniu. Osiągała wtedy maksimum intensywności i nic nie było w stanie usunąć ją z tkaniny.
Odnosząc tę metaforę do medytacji, łatwo zrozumieć, że na początku praktyki nie widać wyraźnych efektów. Po “namoczeniu” umysłu przez 10-15 min. (czy nawet dłużej) w stanie uważności, wszelkie jego ślady zostają łatwo “wypalone” przez absorbujące nas sprawy, nawyki myślenia i odczuwania itp. Po kolejnych sesjach nadal nie widać różnicy i łatwo można się zniechęcić. Dlatego potrzebny jest posiadający odpowiednią wiedzę i doświadczony nauczyciel medytacji, który udzieli nam niezbędnych wskazówek i wyjaśni sposób działania metody. W przypadku praktyki uważności nauczycielami są obecnie nie tylko wschodni mistrzowie, ale również osoby, które przeszły odpowiednie przeszkolenie np. w MBSR (mindfulness based stress reduction) czy MBCT (mindfulness based cognitive therapy) oraz inni. Kontynuując praktykę zaczynamy w końcu dostrzegać drobne różnice w samopoczuciu, sposobie reagowania na sytuacje, w relacjach z ludźmi i w wielu innych kontekstach. Nawet jeśli reagujemy w dawny sposób (np. rozdrażnienie, niepokój czy stany depresyjne), możemy odkryć, że po pierwsze mamy większą świadomość, że te stany się pojawiają i kiedy to się dzieje, a po drugie łatwiej budować dystans w stosunku do nich i odzyskiwać stan równowagi. Co więcej, stany spokoju, radości, harmonii stają się częstsze i bardziej naturalne w naszej codzienności.
Chodzi o to, żeby medytacyjna uważność była dostępna nie tylko podczas sesji formalnej praktyki, lecz aby naturalnie i coraz dłużej utrzymywała się także po ich zakończeniu. Oraz aby coraz łatwiej było ją odzyskiwać, gdy ulegnie rozproszeniu z powodu angażujących i wymagających sytuacji. Do tego właśnie potrzebne jest regularne i konsekwentne “zanurzanie” umysłu w barwniku uważności podczas sesji formalnej praktyki. Ideałem jest osiągnięcie takiego poziomu, gdy stan medytacyjnej uważności podczas sesji i pomiędzy nimi pozostaje taki sam. Na początku wydaje się to nieosiągalne, dlatego nie warto stawiać sobie takiego “ambitnego” celu, a zamiast tego skupić się na jednej sesji na raz.
I tu właśnie z pomocą przychodzi tzw. praktyka nieformalna. Od formalnej różni się tym, że może być wykonywana w dowolnym miejscu i czasie, podczas wykonywania jakiejkolwiek czynności lub gdy nic nie robimy, jak np. w czasie podróży pociągiem, autobusem, stojąc w korkach itp. Na początek łatwiej wybierać proste i powtarzalne, a nawet monotonne czynności, jak sprzątanie, zmywanie naczyń, chodzenie itp.
W takich przypadkach przedmiotem skupienia uwagi jest wykonywany ruch i ewentualnie związane z nim doznania. Jeśli uwaga rozprasza się lub odpływa, jeśli pojawiają się myśli typu “jak ja tego nie lubię”, albo “mam jeszcze mnóstwo innych rzeczy do zrobienia” itp., po prostu ponownie kierujemy uwagę na ruch i doznania. Możemy także skupiać uwagę (pasywnie) na widoku mopa czy szczotki, poruszającej się w określonym rytmie i po określonym torze. Możliwości jest wiele, ale najważniejsze, żeby dostrzegać chwile rozproszenia i wracać do głównego obiektu skupienia.
Jeśli znajdujemy się w sytuacji, gdy przymusowo pozostajemy w bezruchu, jak podczas stania w korku lub gdy jesteśmy pasażerem (pociąg, tramwaj, samolot), możemy skupiać się na oddechu i/lub na doznaniach ciała, podobnie jak w czasie praktyki formalnej. Jeśli jednak prowadzimy samochód lub obsługujemy urządzenia techniczne, cała uwaga powinna być skierowana na wykonywane działanie i na otoczenie (podczas kierowania pojazdem jest to droga przed nami oraz – peryferycznie – chodniki lub pobocza).
Jak więc widzimy, zasada praktyki pozostaje taka sama – mamy obiekt biernego skupienia uwagi i gdy tylko zauważamy jej odbieganie od tego obiektu, ponownie ją na niego nakierowujemy. Jak podkreślają nauczyciele uważności, nie jest ważne ile rozpraszających myśli pojawia się w głowie i nie warto stawiać sobie za cel opróżnienie umysłu z wszelkich treści (to jak zawracanie kijem Wisły). Postępy w medytacji mierzy się nie ilością myśli i emocji, tylko zmianą stosunku do nich. Gdy uświadamiamy sobie ich ulotną, nierzeczywistą naturę, jak fatamorgany, jakość naszego życia zaczyna się istotnie zmieniać.
Zaleca się łączenie praktyki formalnej z nieformalną, ponieważ dobrze się one uzupełniają. Gdy brakuje nam czasu na odrębne sesje, kładziemy większy akcent na medytację nieformalną. Kiedy mamy więcej wolnego czasu, możemy zadbać o regularność sesji formalnych. Warto do nich również powracać, gdy tylko zauważamy zwiększające się trudności w praktyce nieformalnej, bo np. zbyt wiele bodźców nas rozprasza lub wykonując codzienne prace po prostu zapominamy o pracy z umysłem w tym samym czasie. W takich sytuacjach praktyka formalna jest nieoceniona – pomaga nam wrócić do podstaw i wzmocnić związane z nią nawyki skupienia, obserwacji umysłu itp. Pamiętajmy, że sam Budda i niezliczeni inni mistrzowie medytowali całymi latami, zanim osiągnęli trwałe efekty. Jak zwykle, tak i w tym przypadku warto modelować najlepszych.
Benedykt Krzysztof Peczko